Pierwszy raz w życiu czytając książkę czuje się jakbym uczył się od zera. Jakbym był analfabeta lub książka była napisana w ugrofinskim. Niby „znam” tematykę, znam słowa i nawet trudne wyrażenia, znam odnośniki, rozumiem tekst, ale nie potrafię objąć całości (jeszcze). Czuje się jak menadżer projektu na budowie, który dostał plany, blue print olbrzymiego gmachu z poleceniem rozpoczęcia prac, a wcześniej ten pracownik na przykład był kucharzem, albo lepiej, dziennikarzem w TVP. Powstaje pytanie: „od czego zacząć”, „jak objąć to w całościowe studium wykonalności”, „jak przewidzieć tak zwane zasoby”, „jaki czas i budżet zaplanować, i jaki business case będzie najbardziej korzystny”? Nie wiem, stanąłem przy ścianie. W sumie to powinienem walkę czytelnicza z ta książka przyrównać nie do budowy wielkiego gmachu, tylko do jego rozbiórki? W jeżyku angielskim jest to „demolition”, i to właśnie odczuwam w swojej głowie, wyburzamy dotychczasowe, niwelujemy stare znaczenia i kreujemy nowe. A wiadomo dendryty musza się jakoś ze sobą ponownie połączyć, za pomocą nowych nici komunikacyjnych, świeżych synaps aby stworzyć nowe neuronowe wizje aby pojąc przeslanie książki. Po niej nie będę już taki sam, choć ten sam.

Podobne odczucia, ze mój mozg to tabula rasa, miałem kiedyś pod koniec lat 70 jak zacząłem czytać Hoimara Von Ditfurtha i jego 3 książki „Dzieci wszechświata”, „Na początku był wodór”, „Duch nie spadł z nieba” i długo później Alvina Tofflera „Trzecia fale”. Jednak tamte książki nie zniszczyły mi istniejącej konstrukcji mentalne, jedynie przyniosły ostre światło wiedzy. Przy „Czerwonej księdze” nawet księżyc ma problem z odbijaniem światła słonecznego, płaskoziemcy widza wszystko we fraktalach, księża dokonują totalnej skruchy i podejmują prace w szpitalach jako salowi, a chirurdzy operatorzy wymieniają narzędzia chirurgiczne na różdżki i gumowe przewody do lewatywy o małym przekroju.

„Czerwona księga”, mimo ze napisana prawie 90 lat temu, przeleżała nieprzeczytana w sejfach banku w Zurichu.  Rodzina Junga wyraziła całkiem niedawno zgodę na jej powszechna publikacje. Dostali ja do rak i przed oczy, nie tylko badacze i fachowcy w dziedzinie ale tez normalni zjadacze chleba i pasjonaci. Ja należę chyba do grupy pasjonatów, jednak to nie pomaga w deszyfracji książki. Książka okrzyknięta została bestsellerem, i „krukiem” nieważne ze nie białym tylko czerwonym. O czym ona jest? „Liber Novus”, jak ja nazywał Jung, zawiera opisy podroży w świat podświadomości i nieświadomości, do zapajęczanych zakątków psyche. Wydobywały się z tych zakątków doświadczenia, wizje i myśli, które były przedmiotem dalszych prac Junga w kolejnych dziesięcioleciach.

Zacząłem ja czytać kilka tygodni temu, w małych dawkach, dozując początkowo porcje odjechanych i odklejonych kaligraficznych opisów. Książka jest jak ręczny magiel, który nierówno, powoli, z rożnym naciskiem powoduje miażdzenie wszystkiego tego co sobie o świecie wyobrażałeś. Jest jak atomowy ręczny  przyrząd do masażu głowy, który pierze mozg jako skutek uboczny. Czytać te książkę, to tak jakby podejrzeć proces myślowy Witkacego, Kinga, Ojca Pio i braci Karnowskich lub działaczy Ordo Iuris na ostrym kacu, w deszczowa noc listopadowa używając halogenu. Lub inaczej, jakby się leżało na pokładzie lodzi motorowej, zacumowanej gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu, i nagle z prawej burty nadszedłby, idąc w swoim zwyczaju po wodzie, sam Jezus mityczny, po niebiańskiej transformacji, który namawia cię do umieszczenia palców w ranach, z których wylewa się, a jakże, drogocenny olejek lawendowy, albo gdyby zobaczyć załamanego Abrahama niosącego odcięta głowę Izaaka – a jednak najwyższy się nie rozmyślił.

Można sobie żartować, ze teraz, w obecnych czasach mamy bardziej oczyszczone narkotyki i bardziej wyraziste wizje, niekoniecznie umocowane religijnie. Narkotyczne wizje mogą obecnie uciekać w kosmiczne światy alternatywne, gdzieś na krawędź czarnej dziury, albo na Vege albo na orbitę Antares, do wnętrza komputerów biologicznych lub siedząc na pasie Oriona możemy podziwiać protuberancje Betelguezy, Belatriksa lub Rigla. Na początku XX wieku narkotyków nie było tak dużo ale były dostępne i było moralne przyzwolenie ich używania w celach artystycznych, naukowych i w ramach kultów religijnych. Doświadczenia Junga wyglądają na takie stany, jakby od 1914 do roku 1930 był na ciągłej imprezie, choć nie twierdze ze tak było, no ale skądś musiał czerpać natchnienie i  materie do obróbki. Patrząc jednakowoż na treść książki, ciężko mi to zanegować. Po tych odjechanych latach, Jung napisał jeszcze inne swoje dzielą, które zmieniły świat psychiatrii, psychologii i psychoanalizy i otworzyły wrota na inne fantazje gatunku ludzkiego i bogactwo wnętrza człowieka oraz niezbadany obszar ludzkiego mózgu. Dzięki niemu używamy terminów takich jak: kompleks, introwersja i ekstrawersja, nieświadomość zbiorowa, archetyp. To on stworzył psychologie głębi. To wszystko kumulatywnie wpływało na rozwój i rozumienie w innych dziedzinach, w kulturze, badaniach neurologicznych, a nawet fizyce kwantowej.

Ogłoszenie w 1881 roku przez Nietzschego „śmierci boga” bardzo mocno wpłynęło na losy poznawcze i dynamikę pracy Junga. Stworzył on osobna dziedzinę psychologii religii wyjaśniając wiele fenomenów wiary. Byl kolejnym naukowcem, wizjonerem, który powoli demontował konstrukcje wiary i odzierał ja z niby świętości i nadnaturalności. Mówi się, ze było dwóch Jungow, jeden ezoteryczny, drugi egzoteryczny. Trzeba będzie sięgnąć po inne jego dzieła. Póki co „Czerwona księga” przeznaczona jest tylko dla czytelniczych kamikadze. Ja z pokora uchylam kapelusza i wyrażam małość i przedszkolne przygotowanie do czytania książek Junga. Ten człowiek w swoim życiu wybudował olbrzymi gmach wiedzy, a ja się cieszę, ze mogę czytając jego książki wyburzać własne szklane pałacyki i zamki z kart.



Autor:
Tomasz Zarychta




#voxpopulipl #MyObywatele #SpołeczeństwoObywatelskie #NGO #WolneMedia #wiesz-więcej #wieszwiecej #portalobywatelski #czasnazmiany